Przejechałem się na maraton Mazowia
Od Szadku zaczął się koszmar. Szosa, szosa, szosa, nudo i do tego samochody "smyrające" mój bok swoim lusterkiem. Na miejscu maratonu byłem po nieco ponad 3 godzinach jazdy, akurat parę minut po tym jak na metę wjechali pierwsi zawdonicy z Sieradza :) Trasa maratonu prowadząca po wzniesieniach łodzkich spodobała się startującym. Na miejscu porobiłem jeszcze parę fotek, poleżeliśmy trochę w słońcu na trawce i ruszyłem w stronę domu.
Wracało się nie najlepiej, wiatr wiał w twarz (wg. ICM-u miało być odwrotnie) i wzmożył się popołudniowo-wieczorny ruch samochodów. Do tego zmęczenie trochę dawało się we znaki.
Jakieś 20 km od domu przyszedł kryzys. Byłem tak zmęczony fizycznie i psychicznie, że pomyliłem drogę którą znałem od dawna na pamięć. W końcu doczłapałem się do rodzinnego miasta, zaczęła się robić szarówka i czuć było wilgoć w powietrzu.
W Sieradzu wdepnałęm jeszcze do sklepu po wiśniową colę żeby przyjemniej pokonało mi się ostatnie 3 km :)